„ZWIEDZAJĄC I WPIERDALAJĄC!”
To nowa nazwa dla mojego bloga, zaproponowana przez Magdę. Nie ukrywam, że bardzo mi przypadła do gustu, ale niestety na zmianę już trochę za późno, więc tytułuję tak tylko ten wpis. A tytuł ten jest bardzo adekwatny do tego, co robiłyśmy w Portugalii.
Choć właściwie, to jeszcze bardziej by chyba pasował: szwendając się, wpierdalając i popijając. Bo tak naprawdę, to za wiele nie zwiedzałyśmy. Nie miałyśmy ściśle określonego planu z listą atrakcji, których nie można pominąć. Nie biegałyśmy od jednego zabytku do drugiego, nie odwiedzałyśmy muzeów. Po prostu bez pośpiechu sobie spacerowałyśmy, robiąc częste przerwy na jedzenie i jeszcze częstsze na picie. Slow travel. A może i nawet lazy travel :) Zwał jak zwał, najważniejsze, że było super!
DOLINA DOURO
Swoje szwendanie i wpierdalanie rozpoczęłyśmy od doliny rzeki Douro. Pierwszego dnia z rana, wsiadłyśmy w pociąg, który w przeciągu niecałych dwóch godzin dowiózł nas z Porto do Peso de Regua.
Peso de Regua nie jest może jednym z najładniejszych miasteczek w okolicy, bo na jego panoramę składają się głównie klockowate bloki, ale mimo to mi się tam podobało. Moim zdaniem ważniejszy od architektury jest ogólny klimat miejsca, a ten mi akurat bardzo przypasował. Możliwe, że przyczyniła się do tego pewna lokalna knajpka. Taka zupełnie nieturystyczna, z menu wyłącznie w języku portugalskim oraz obsługą i klientelą nie znającą ani jednego angielskiego słowa. Z niewyszukanym, ale dobrym jedzeniem i rewelacyjnym winem w cenie 5 euro za butelkę. No i oczywiście z fantastyczną atmosferą tworzoną zarówno przez pracowników jak i gości.
Jednak to nie knajpa i nie miasteczko zauroczyły mnie najbardziej, ale jego przepiękna, pagórkowata okolica, porośnięta gęsto winoroślą, poprzetykaną gdzieniegdzie gajami oliwnymi i pomarańczowymi. Bo Dolina Douro to najstarszy i najbardziej malowniczy region winiarski w kraju i co za tym idzie, raj dla enoturystów. Produkuje się tam przede wszystkim słynne porto, ale jak ktoś woli coś lżejszego, to może raczyć się wytrawnymi winami stołowymi, tak jak my z Magdą. Starałyśmy się spróbować jak najwięcej z nich, przez co nasze szwendanie odbywało się nieco chwiejnym krokiem. I chyba przez ten stan permanentnego zrauszowania zmaściłam prawie wszystkie zdjęcia :(
Nocowałyśmy w Agro Turismo Casa Relogio do Sol, rodzinnym pensjonacie prowadzonym przez Carlę, Julię i Jose. Szczerze polecam. Super miejsce, przesympatyczni właściciele.
Duży, bardzo gustownie urządzony pokój dla dwóch osób, z wielką łazienką i sporym, prywatnym tarasem kosztuje 70€ za noc (wliczone obfite śniadanie).
Do dyspozycji gości są leżaki i basen oraz znajdująca się w budynku obok restauracja. W restauracji serwowane są proste potrawy, raczej przekąski niż obiady, ale za to z wysokiej jakości regionalnych produktów. Spróbowałam tam przepysznych serów i trzech rodzajów kiełbasy (chourico, alheira, moira) robionej domowym sposobem w znajdującym się nieopodal gospodarstwie. Nie jestem jakimś zapalonym kiełbasożercą, ale ta akurat była mega.
Transport:
Pociąg z Porto do Peso de Regua – 9,50€
Pociąg z Peso de Regua do Pinhao – 1,95€
Taksówka spod dworca w Peso de Regua do pensjonatu Casa Relogio do Sol – 5€
Dwugodzinny rejs łódką z Pinhao – 20€ od osoby
PORTO
Wiem, że picie porto w Porto jest totalnie oklepane, ale trudno się powstrzymać, nawet jeśli się wcześniej nie należało do grona jego wielbicieli. Zawsze uważałam, że porto jest zdecydowanie za słodkie i za mocne, jednak w mieście o tej samej nazwie ostatecznie się do tego trunku przekonałam. Do tego stopnia, że pierwszy kieliszek zamawiałam już do śniadania. Pastel de nata (mini tarta z kremem) plus porto stało się idealnym zestawem na początek dnia, po którym wraz z Magdą z uśmiechem na twarzy rozpoczynałyśmy nasze codzienne, nieśpieszne szwendanie się bez planu, przewodnika i mapy.
W Porto udało nam się w ten sposób:
– zobaczyć katedrę
– powłóczyć się po Vila Nova de Gaia i po obwieszonej praniem dzielnicy Ribeira
– przejść się reprezentacyjną Avenida dos Aliados i placem da Liberdade
– popodziwiać widoki z imponującego Dom Luis I
– obejrzeć azulejos w hali dworca Sao Bento oraz na fasadach kościołów Santo Ildefonso i Capela das Almas
– wstąpić do słynnej Majestic Cafe, aby przez chwilę poczuć klimat belle epoque
– dotrzeć do ogrodów Palacio de Cristal, gdzie akurat trafiłyśmy na piknik zwolenników partii komunistycznej spod znaku sierpa i młota (!!!), uświetniony występem zespołu pieśni i tańca
– trafić na targ staroci i rękodzieła tuż obok kościoła i 76-metrowej wieży dos Clerigos
– dojść pod drzwi księgarni Lello & Irmao, by ostatecznie zrezygnować z wejścia, gdy okazało się, że konieczny jest zakup biletu, a w środku trzeba przedzierać się przez tłumy
MATOSINHOS
Do oddalonego od Porto o około 45 minut jazdy metro-tramwajem Matosinhos, jeździ się przede wszystkim po to, żeby zobaczyć ocean oraz nawpieprzać się tym, co się z niego wyławia. My chciałyśmy jeszcze przyjrzeć się z bliska terminalowi statków pasażerskich, który stanowi ciekawy przykład architektury nowoczesnej, ale powiedziano nam, że jest otwarty tylko i wyłącznie dla podróżnych. Nasza wycieczka ograniczyła się więc do połażenia po plaży oraz zjedzenia bardzo przyjemnego posiłku w jednej z licznych restauracji przy Rua Heróis de França, serwujących grillowane ryby i owoce morza.
Obiad jadłyśmy w restauracji Xarroco (grillowane kawałki żabnicy z krewetkami – 17 € / grillowane kalmary z krewetkami – 15 € / butelka vinho verde – 10 €)
Bilet na metro z centrum Porto do Matosinhos kosztuje 1,50 €.
Po Matosinhos, na cel kolejnej wycieczki z Porto, wybralyśmy Aveiro i Costa Nova. O tej drugiej miejscowości wyczytałam gdzieś, że jest bardzo kolorowa i kiczowata, co z mojego punktu widzenia stanowi całkiem niezłą rekomendację.
Z Porto pojechałyśmy pociągiem do Aveiro, a następnie autobusem do Costa Nova, gdzie w pierwszej kolejności trafiłyśmy na lokalny targ. Uwielbiam takie miejsca i uwielbiam w nich robić zdjęcia.
Po obejrzeniu wszystkich stoisk i całego asortymentu, zrobiłyśmy się tak głodne, że niezwłocznie musiałyśmy się udać na lunch. Wybrałyśmy restaurację Canastra do Fidalgo, gdzie trafiłyśmy na zdecydowanie najlepsze jedzenie całego wyjazdu, które popiłyśmy pyszną, wytrawną sangrią.
Objedzone i opite, ruszyłyśmy na spacer po miasteczku, podczas którego o mało co nie dostałyśmy paskowego oczopląsu. Fakt, może i było kiczowato, ale ja tam lubię taki kicz.
Żeby trochę dać odpocząć oczom, poszłyśmy w kierunku plaży, na której bachnęłyśmy po piwku. Pomysł z piwem okazał się średni, bo wyjątkowo mi nie smakowało. W takim kraju jak Portugalia, wino wchodzi zdecydowanie lepiej.
A potem trzeba się było zbierać z powrotem do Aveiro, z którego z kolei trzeba się było w końcu zebrać do Porto. Przez to, że się tak zasiedziałyśmy w Costa Nova, nie zostało nam za wiele czasu na drugi punkt naszej wycieczki, zwłaszcza że znowu zachciało nam się jeść (i pić :)) i trochę nam zeszło w knajpie. Nie zdążyłam w związku z tym zrobić zdjęć kolorowych łódek z malunkami o tematyce frywolnej (z których Aveiro słynie tak, jak Costa Nova z domów w paski), ponieważ jak skończyłyśmy konsumpcję, to już ich nie było.
Pociąg z Porto (dworzec Sao Bento) do Aveiro – 3,40 €
Bilet powrotny na autobus na trasie Aveiro-Costa Nova – 3,75 €
Obiad dla dwóch osób w restauracji Canastra do Fidalgo w Costa Nova (Avenida José Estêvão 240) – 72 € (drogo, ale warto było) – szynka, ser i oliwki; porcja muszli; cataplana z owoców morza (którą spokojnie mogłyby się najeść nawet i 3 osoby); sangria
Duży talerz tapas (na dwie osoby) w barze A’Capela w Aveiro (widoczny na zjęciu) – 9,5 €
Piękny kraj, niesamowitych ludzi, pełen prawdy o prostym i dobrym jedzeniu, przepełniony spokojem, radością…na Portugalii świat mógłby się dla mnie skończyć! Cudownie było z Tobą zwiedzać i wpierdalać a raczej na odwrót! dziękuję <3
Również dziękuję. Mam nadzieję, że jeszcze dużo takich takich wyjazdów przed nami! :)