Niech Was nie zmyli tytułowy obrazek. Kolejny odcinek relacji z Big Apple nie obfituje w zbyt wiele spektakularnych widoków, ale do Nowego Jorku nie jeździ się tylko i wyłącznie po zdjęcia panoramy Manhattanu. Odwiedza się też muzea, sklepy, a po drodze do nich, Bryant Park.
Ten leżący niedaleko naszego hotelu skwer pozostanie w mojej pamięci jako miejsce, gdzie popełniłam największy grzech tego wyjazdu.
Zjadłam gofra.
Z cynamonem, kajmakiem i, jak by tego było mało, z cukrem. Chwilowa błogość okupiona milionem kalorii i wyrzutami sumienia. Ale że akurat dzień wizyty w parku był jednym z dwóch całkowicie pieszych i od rana do wieczora zrobiłyśmy z Lolą około 25 kilometrów, to pocieszałam się, że przynajmniej część przyjętego na śniadanie deseru została spalona.
Oprócz słodkości, Bryant Park oferuje lodowisko (oczywiście tylko w sezonie) i stoiska z grafikami w stylu vintage. Jedna z nich szczególnie wpadła mi w oko, ale nie zdecydowałam się na zakup, bo pomyślałam, że może gdzieś trafi się lepsza, tańsza. A potem jak zwykle żałowałam, bo takiej fajnej już nigdzie nie znalazłam.
Do parku przylega gmach National Library. Wnętrze to nic ciekawego, ale za to w sklepiku z pamiątkami sprzedają fajne skarpetki .
5th Avenue
Słynna Piąta Aleja to Tiffany i butiki czołowych światowych projektantów. Na chodniku mija się wystrojone fashionistki, które biegają od jednego do drugiego w kreacjach wartych więcej niż moja roczna pensja. Bez torebki z najnowszej kolekcji Louis Vuitton czułam się tam jak ostatnia wieśniara.
Żartuję, aż tak źle nie było. Przyznam się, że na 5th Avenue ja też uległam zakupowemu szaleństwu i poszastałam trochę moją kartą kredytową. Wprawdzie nie u Tiffany’ego ani Diora, ale i tak byłam zadowolona.
Piąta Aleja to nie tylko sklepy dla burżujów, ale też te z cenami dopasowanymi do zasobności portfeli zwykłych śmiertelników. W paru trafiłyśmy z Lolą na takie przeceny, że aż żal byłoby nie skorzystać.
Na wysokości Central Parku 5th Avenue zmienia charakter z handlowego na mieszkalny i stanowi granicę dla rozciągającej się aż po East River dzielnicy Upper East Side. To tutaj, w jednych z najdroższych apartamentowców na świecie, z których każdy ma lobby i portiera, mieszka finansowa elita, czyli ludzie kupujący sobie psy po to, by potem zajmowali się nimi profesjonalni wyprowadzacze; i robiący sobie dzieci, by potem zajmowały się nimi latynoskie nianie.
Central Park
Ileż to filmów i seriali ma sceny kręcone w Central Parku! Patrząc na Bethesda Fountain w ciągu minuty zwizualizowałam sobie co najmniej 7. A potem pomyślałam, że w filmach to miejsce prezentowało się lepiej.
Jak dla mnie Central Park, mimo swojej ikoniczności i widoków na wieżowce, pozostaje zwykłym parkiem. Owszem, miło było przejść się po jego alejkach w jesiennym słońcu podkreślającym kolory przywiędłych liści, ale nie mogę powiedzieć, że spowodowało to u mnie stan jakiegoś szczególnego podjarania
Bardziej podjarały mnie najtańsze magnesy w mieście (tańsze niż w Chinatown) :)
Muzea
Metropolitan Museum of Art to największe muzeum w USA, z ponad dwoma milionami eksponatów. Kiedyś można było do niego wejść za przysłowiowego dolara, bo nie było oficjalnego cennika. Odwiedzający mogli sami zdecydować, ile kasy dać za wstęp, choć sugerowana dotacja wynosiła 25 dolarów. Kwota ta z sugerowanej zmieniła się jakiś czas temu w oficjalną i teraz wszyscy niebędący Nowojorczykami, muszą tyle płacić.
Zapłaciłyśmy więc i my. Niestety zamiast wycisnąć max z naszych biletów i zobaczyć możliwie jak najwięcej, dosyć szybko spasowałyśmy.
The MET nas przerosło. Zarówno pod względem ogromu zgromadzonych dzieł, jak i wielkości samego budynku, w którym zgubiłyśmy się chyba ze trzy razy. Latanie tam i z powrotem i szukanie najbardziej interesujących kolekcji tak nas zmęczyło, że nie miałam nawet za bardzo siły, żeby robić zdjęcia. W MET jest wszystkiego za dużo. Sztuka ze wszystkich zakątków świata, z różnych epok, od starożytności do współczesności. Nie da się tego ogarnąć za jednym zamachem.
Co innego MOMA. W MOMA było super i obie z Lolą wyszłyśmy stamtąd zachwycone. MOMA czyli Museum of Modern Art. Nie ma w nim obrazów starszych niż z drugiej połowy dziewiętnastego wieku, czyli czasu, kiedy z mojego punktu widzenia, sztuka zaczęła w końcu ewoluować w ciekawym, już nie tak nużąco realistycznym kierunku. W MOMA można podziwiać to, co w sztuce najlepsze, bez konieczności przedzierania się najpierw przez sale obwieszone portretami pucołowatej szlachty z okresu baroku.
Wizyta w MOMA była dla mnie ucztą dla oczu, z pominięciem paru, jak to zawsze w przypadku twórczości nowoczesnej bywa, absurdalnych dzieł, stworzonych na siłę tylko po to, żeby było oryginalnie :)
Nigdy też nie zrozumiem fenomenu Pollocka. Może i się chłop namęczył malując te swoje bohomazy, ale co z tego, jak patrzeć się na to nie da.
Trzecim muzeum, do którego zajrzałyśmy było Guggenheim. Tutaj olałyśmy zapoznawanie się ze zbiorami, a skupiłyśmy się tylko na niebanalnej bryle budynku zaprojektowanego przez Franka Lloyda Wrighta. W końcu ileż można wydawać na bilety, kiedy sklepy kuszą wielkimi napisami SALE.
Jak zwykle fajnie opowiedziana historia z wieloma przyjemnymi dla oka zdjęciami.. Ale gofry to Ty szanuj! ;))
Gofry bardzo szanuję, zwłaszcza że tak rzadko je jem :) Ostatnio chodzi mi po głowie taki jak za dziecka nad morzem, z dżemem i bitą śmietaną.
Czyli te miejsca istnieją naprawdę:) Nie wiem jak na żywo, ale na Twoich zdjęciach prezentują się lepiej niż w filmach.
Na żywo beznadziejnie, nie warto jechać ;)