Nie planowałam wyjazdu do Francji. Planowałam Bałkany. Miałam szczegółowo rozpisaną trasę na Serbię, Albanię i Macedonię i bardzo się na te kraje cieszyłam. Aż tu nagle, dosłownie tydzień przed urlopem, sprawa się posypała. Nie będę zdradzać czemu, bo musiałabym nieco na kogoś popsioczyć, ale stanęło na tym, że trzeba było ustalić zupełnie nowy kierunek podróży. No i została nim Francja.
Przyznam, że byłam trochę niepocieszona. Francja owszem ładna i jest w niej co oglądać, ale serce ciągnęło mnie gdzie indziej. W wyobraźni nakreśliłam sobie obraz zarozumiałych i niesympatycznych Żabojadów, którzy w przypadku gdy po drodze przytrafi mi się jakiś problem, dajmy na to awaria samochodu, to zamiast starać się pomóc, nie kiwną palcem i jeszcze będą na mnie patrzeć z góry i nabijać się, że mam stare auto. W przeciwieństwie oczywiście do Albańczyków, którzy w takiej sytuacji postawią w stan gotowości połowę wsi/miasta i zrobią wszystko co w ich mocy, żeby mi udzielić wsparcia.
Takie obawy krążyły mi po głowie, ale na szczęście mój Peugeot z 2006 roku spisał się bez zarzutu i bez żadnych komplikacji pokonał w sumie 5200 km. Dodatkowo, doskonale wpisał się w francuską drogową średnią nie tylko marką, ale i rocznikiem.
Nie musiałam więc weryfikować moich wyobrażeń dotyczących sytuacji kryzysowej na drodze, zweryfikowałam za to krzywdzące, jak się okazało, przekonanie o zarozumiałości i średniej sympatyczności narodu francuskiego.
Nie wiem, czy to szczęście, czy fakt, że w planie nie było Paryża, ale serio, wszyscy spotkani po drodze ludzie byli bardzo mili, co potwierdza również moja (wcześniej także nie najlepiej nastawiona) towarzyszka podróży. Dwa razy nawet przydarzyły się nam oznaki serdeczności po tym , jak powiedziałyśmy, że jesteśmy z Polski.
Francuzi zasługują na pochwałę także za niesamowitą wręcz kulturę jazdy. Przy dużym ruchu przy wyjeździe z podporządkowanej nie trzeba stać pół godziny tudzież wrywać się na chama, bo każdy cię chętnie przepuści; nikt ci nagle nie zajedzie drogi uciekając przed pojazdem z naprzeciwka po wyprzedzaniu na trzeciego; i nikt na ciebie nawet nie zatrąbi i nie popuka palcem w czoło jak popierdolisz bramki na autostradzie i będziesz musiała wycofać i ustawić się w kolejce do innej :)
Nie wiem, czy w regionach południowych jest tak samo, ale w górnej połowie kraju, jeździło mi się bardzo komfortowo. Dyskomfortem na drodze były jedynie ceny. Jeżdżenie po autostradach we Francji jest kurewsko drogie.
Nasza podróż po kraju sera i wina rozpoczęła się w Normandii, która słynie z serów pleśniowych, ale z wina akurat już nie. Normandia to kraina jabłek, z których produkuje się cydr, calvados i pommeau. Będąc w tym rejonie, codzienne rano zajadałyśmy się z Lolą chrupiącą bagietką z dojrzałym, cudownie śmierdzącym camembertem, a wieczorem raczyłyśmy się szklaneczką wytrawnego cydru. Ależ tęsknię za tymi smakami! Zwłaszcza że aktualnie jestem na diecie bez glutenu, nabiału i alkoholu…
Skoro już jesteśmy w temacie jedzenia, to dodam, że w Normandii warto też skorzystać z tego, co oferują zimne, północne wody. Najpopularniejsze są mule, serwowane na wiele sposobów, oraz ostrygi serwowane jedynie z cytryną. Do tego mamy ryby, krewetki, langustynki, homary, kraby, przegrzebki (w sezonie)…. Jest w czym wybierać.
Mięsożerców takich jak ja, może również skusić jagnięcina z owiec wypasanych na terenach zalewowych. Dzięki temu, że żywią się roślinnością regularnie przykrywaną wodą morską, ich mięso ma delikatnie słony posmak.
A na deser tudzież na przekąskę, gęsto zlokalizowane boulangeries i pattisseries kuszą tyloma smakowicie wyglądającymi wypiekami, że aż ciężko zdecydować, co wybrać.
Aaa, i nie wypada też nie wspomnieć o słynnych francuskich naleśnikach, chociaż mnie osobiście akurat na kolana nie powaliły. W wersji słodkiej nazywają się crepes, a w słonej galettes i są dostępne praktycznie na każdym kroku.
Trochę się przy okazji Normandii rozpisałam o żarciu, ale to dlatego, że Normandia była pierwsza i to tam najbardziej pod tym względem poszalałyśmy. Bo potem, im dalej w las, znaczy w Francję, tym w wyjątkowo szybkim tempie zaczęło ubywać kasy na koncie, czego efektem było zarzucenie próbowania wszystkiego, co tylko w oko wpadło, na rzecz zamawiania najkorzystniejszych cenowo zestawów dnia.
Podczas 3 dni spędzonych w Normandii udało nam się odwiedzić 8 miejsc.
Fecamp
Samo miasteczko zaliczyłam do kategorii „takie sobie”. Nie znalazłam noclegu za normalną kasę w Etretat, trzeba było się przekimać w Fecamp. A skoro już się tam przekimałyśmy, to z samego rana pojechałyśmy na górujący od wschodu nad miastem Cap Fagnet i to był dobry pomysł. Zaliczyłyśmy bardzo miły spacer z widokiem na białe klify, wiatraki i bunkry z czasów II wojny światowej.
Etretat
Jak na klify w Normandii, to do Etratat! Klify w Fecamp robią wrażenie, ale te w Etretat robią zdecydowanie większe. Tutaj krajobraz dodatkowo urozmaicają łuki skalne i skały wystające z wody. Jest bosko, a jak się trafi na piękne popołudnie, a potem piękny zachód słońca, to tym bardziej.
Le Havre
Portowe miasto wielkości Gliwic, które pewnie bym pominęła, gdyby nie było po drodze. Ale że było, to zatrzymałyśmy się w nim na jakąś godzinę, choć teraz trochę żałuję, że nie na dłużej. Le Havre to miasto założone w 16-tym wieku, w którym nie zachowało się nic starego, ponieważ podczas wojny zostało dosłownie zrównane z ziemią. Ale mimo to, a właściwie to przez to, trafiło na listę UNESCO. W latach powojennych w jego odbudowę zaangażował się znany ze swojego zamiłowania do żelbetonu architekt Auguste Perret, projektując modernistyczne, funkcjonalistyczne centrum, z bardzo charakterystyczną budowlą kościoła.
Trouville
Marche aux Poissons w Trouville to miejsce polecane dla wielbicieli owoców morza. I właśnie z tego powodu tam pojechałyśmy. Pojadłyśmy dobrze, ale sama miejscowość mnie nie urzekła. Z perspektywy czasu uważam, że można sobie darować, zwłaszcza że świeże owoce morza są dostępne w wielu innych, ciekawszych lokalizacjach, np. na targu w Le Havre.
Honfleur
Jedyne, co mnie rozczarowało w Honfleur to kolacja w jednej z portowych restauracji, której nazwy niestety nie pamiętam, a powinnam ją tu przytoczyć dla przestrogi. Byłam w szoku, kiedy odkryłam, że zaserwowano mi danie z mrożonej, a przez to rozwodnionej i ciaplatej ryby. Wstyd i hańba! Było to zupełnie niespodziewane, ale na szczęście jedyne takie doświadczenie podczas całej dwutygodniowej podróży po Francji.
Reszta wrażeń z Honfleur jest już jak najbardziej pozytywna. Miasteczko jest bardzo malownicze, nie tylko w okolicy portu otoczonego tak chętnie przez wszystkich fotografowanymi, wąskimi kamienicami. Odchodzące od niego uliczki z charakterystycznymi, opierającymi się na belkowanej konstrukcji, średniowiecznymi domami też robią robotę.
Bayeux
Kolejne zabytkowe miasteczko. Ładniutkie i milutkie, z niezwykle spójną pod względem kolorystycznym starówką. Ale jak dla mnie jakieś takie mało porywające. Do jego największych atrakcji należy katedra oraz pochodząca z 11-tego wieku, długa na prawie 70 metrów, haftowana tkanina, upamiętniająca wydarzenia prowadzące do podbicia Anglii przez Normanów. Katedrę obejrzałyśmy, ale tkaninę olały. Nawet nam do głowy nie przyszło, żeby płacić 9 i pół euro za oglądanie jakiejś szmaty, jak stara, długa i misternie wyszywana by ona nie była :)
Amerykański cmentarz przy plaży Omaha
Ponad 9 tysięcy białych krzyży, poprzetykanych gdzieniegdzie gwiazdami Dawida, ustawionych symetrycznie na składającym się z dziesięciu sekcji, ogromnym cmentarzu. To robi wrażenie i daje do myślenia.
Smutne są to myśli…
Mont Saint-Michel
Punkt obowiązkowy na turystycznej mapie Normandii, przyciągający około trzech milionów odwiedzających rocznie. Bałam się, że w środku będzie trzeba się przeciskać przez dzikie tłumy, ale było całkiem luźno. To chyba jedyny plus zwiedzania w czasie pandemii.
Mont Saint-Michel oglądałyśmy z Lolą aż dwa razy. Rano weszłyśmy do środka, a na wieczór zaplanowałyśmy fotografowanie z oddali, najpierw w promieniach zachodzącego słońca, a po zmroku przy oświetlających całe sanktuarium reflektorach. Liczyłyśmy na foty cudne jak z internetów, ale niewiele z tego wyszło. Zachód słońca nie podkreślił kształtów budowli tak pięknie jak się spodziewałam, a na nocne iluminacje w ogóle się nie doczekałyśmy. Cóż, światło zawiodło, ale sam obiekt nie. Mont Saint-Michel wygląda bajkowo niezależnie od pory dnia.
Cześć Magda !!!
Jak to się mówi elegancja Francja. Bardzo mnie ciszy, że udało ci się wyrwać w tych okrutnych czasach pandemii. 8 celów w 3 dni to raczej twój sposób zwiedzania, ja bym zrobił z biedą 3 w 8 dni, no ale fajnie że tak dużo zwiedziłaś, bo jest dużo fajnych zdjęć i jak zwykle ciekawy opis.
Bardzo mi przykro, że musiałaś robić dietę, bo jedzenie na zdjęciach wyglada astralnie a i wino we Francji całkiem niezłe. Miejsca też wybrałaś bardzo atrakcyjne, tak że zdjęcia cieszą oko, szczególnie w twoim wykonaniu. Aż chciałoby się tam pojechać. Zastanawia mnie jedynie, jak udało ci się zrobić ujęcia z lotu ptaka.
Przy okazji pozdrawiam cię bardzo serdecznie i życzę nam wszystkim by ten koszmar szybko się zakończył 😘😘😘
Wiem, ze 8 miejsc w 3 dni to raczej pobieżne zwiedzanie, ale na tym polega road trip. Na ciągłym przemieszczaniu się, które zapewnia kalejdoskop intensywnie zmieniających sie wrażeń. Ja bardzo lubię taki klimat. I lubię jeździć samochodem 🙂
A na dietę przeszłam dopiero po powrocie. Nie jestem masochistką, żeby na wyjeździe odmawiać sobie lokalnych przysmaków 🙂