Nie wiem, czy ktokolwiek jeszcze pamięta, ale w styczniu napisałam pierwszy post o Nowej Zelandii, którą poznawałam razem z Super Kiwi Team.
Cztery miesiące to kawał czasu, pora na kontynuację. Jedziemy dalej: z Półwyspu Coromandel do Rotorua, z przystankiem w Blue Spring, a potem zwiedzamy okoliczne atrakcje geotermalne. Będzie kolorowo.
——————
BLUE SPRING
Blue Spring leży niedaleko miasteczka Putaruru, przy pięciokilometrowym szlaku Te Waihou Walkway. Żeby zobaczyć to, co najpiękniejsze, wystarczy krótki spacerek. Trzeba podjechać na parking od strony Leslie Road, skąd po dziesięciu minutach dochodzi się do drewnianego mostka. To tam zazwyczaj wyrywa się pierwsze wow.
Wiadomo, przed wyjazdem obejrzałam zdjęcia w internetach i wiedziałam, że będzie ładnie. Nie sądziłam jednak, że aż tak! Jak zobaczyłam to wszystko na żywo, to aż mi dech zaparło. Poczułam się jak w bajce. Niebiesko-zielonej bajce. I gdyby nagle z wody wyskoczyła niebieska rusałka z zielonymi włosami, tudzież zielona z niebieskimi, to ani trochę bym się nie zdziwiła.
Jeszcze parę lat temu w Blue Spring można się było kąpać. Dzisiaj jest to zabronione, ze względu na ochronę wodnej roślinności. I dobrze. Jeśli dzięki temu ten cud przyrody ma przetrwać w obecnym, jakże miłym dla oka stanie, to ja jestem za.
——————
ROTORUA
Rotorua to miasto raczej średniej urody. Jest jednak coś, co przyciąga tam rzesze turystów. I nie są to tylko fajne magnesy.
W Rotorua wysiadasz z samochodu i zastanawiasz się, czy to ktoś obok ciebie puścił bąka, czy to tobie się przez przypadek wymsknęło.
A potem myślisz, że chyba jednak coś jest nie tak, bo przecież gdyby to był bąk, to prędzej czy później uleciałby z wiatrem. Tymczasem zapach zgniłych jaj nie odpuszcza, unosi się w powietrzu cały czas. O co chodzi???
O aktywność geotermalną i gejzery. W Rotorua z każdej strony coś syczy, dymi, bulgocze i wali siarą.
Poza gejzerami, Rotorua znana jest także z kultury maoryskiej. Ponad jedna trzecia mieszkańców to ludność rdzenna, której część, za odpowiednią opłatą, chętnie przybliża tę kulturę turystom. To tutaj można obejrzeć taneczno-wokalne występy zwane haka, zrobić sobie „plemienny” tatuaż oraz załapać się na hangi, czyli wyżerę ugotowaną w dziurze wykopanej w ziemi.
Połączenie loakalna kultura+dymiąca natura oferuje Whakarewarewa Living Maori Village. Living, bo nie jest to skansen. Tam faktycznie, w otoczeniu buchającej pary wodnej, na co dzień mieszkają ludzie.
Wstęp jedyne 45 NZD.
Powiem szczerze, że bardzo sceptycznie podchodziłam do wizyty w wiosce, zwłaszcza za tę cenę. Początkowo wcale nie zamierzałam jej odwiedzać, skusiłam się dopiero pod wpływem reszty ekipy.
Wrażenia? Cóż… entertainment raczej słaby. Z całym szacunkiem do tradycji maoryskich, ale to, co zaprezentowano na scenie, kompletnie mnie nie porwało. Rzępolenie, pokrzykiwanie i strojenie dziwnych min przez pierwsze pięć minut było śmieszne, a potem zrobiło się nudne.
Dużo ciekawszy był nature walk.
Zanim ziściło się moje marzenie o Nowej Zelandii, z efektami zjawisk geotermalnych miałam do czynienia jedynie w podstawówce, i to tylko i wyłącznie na słowackich kąpieliskach. W Rotorua po raz pierwszy widziałam tyle pary na raz, nie mówiąc już o tryskającym gejzerze. Nie mogę powiedzieć, że nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia. Wychodząc z Whakarewarewa przestałam nawet żałować tych czterdziestu paru dolców.
Do czasu aż nie pojechaliśmy do Wai-o-tapu (o czym będzie niżej).
——————
Gosia, przy użyciu specjalistycznego sprzętu, ratuje ulubiony pokrowiec na telefon (oraz jezioro przed byciem zaśmieconym)
——————
WAI-O-TAPU
Rotorua to nie jedyne miejsce, gdzie można podziwiać bulgające jeziorka. Na Wyspie Północnej jest ich kilka. Do najpopularniejszych należy Wai-o-tapu Thermal Wonderland. Słowo wonderland akurat w tym wypadku pasuje idealnie, bo jak dla mnie jest to faktycznie kraina cudowności. Tutaj matka natura poszalała na całego i pokazała swoje artystyczne oblicze, używając całej gamy barw. Wyszło z tego czyste piękno.
Po ponad dwugodzinnym zwiedzaniu z rozdziawioną gębą, doszłam do wniosku, że Whakarewarewa jednak była słaba. Wai-o-tapu bije ją na głowę. Widokami i ceną. Wstęp kosztuje ponad dziesięć dolców mniej (32,50 NZD), a atrakcja przyrodniczo dużo lepsza.
Jeśli się tam kiedyś wybierzecie, pamiętajcie, że Lady Knox Geyser wybucha o 10.15. Nam niestety nie udało się załapać na erupcję.
——————
ORAKEI KORAKO
Ostatni z odwiedzonych przez nas geotermalnych rezerwatów położony jest na wschodnim brzegu rzeki Waikato. W przeciwieństwie do parkingu i kasy biletowej, które znajdują się po stronie zachodniej. Dotarcie na drugi brzeg wymaga skorzystania z łódki, ale transport nią wliczony jest w cenę biletu (39 NZD).
Orakei Korako może nie jest tak różnorodny jak Wai-o-tapu, ale i tak mi się bardzo podobał. Podobnie zresztą jak i widoki wokół. Cieszę się, że w ostatniej chwili dodaliśmy go naszej listy must-see.
Dziękuję, dzięki tobie mogłem obejrzeć wszystko za darmo ?
Interesujące.
Biedni ci ludzie z Rotorua, nie dość że ich miejscowość tak się nazywa, to jeszcze, jakby powiedział Niemiec znajduje się „ am Arsch der Welt ” bo Niemiec nie mówi na końcu świata tylko na dupie świata. Większy pech, że ta dupa ciagle na nich pierdzi ???. Ale jak się to mówi, nie ma tego złego ….. Znaleźli się idiotyczni turyści, którzy płacą 50 dolców by to wszystko powąchać i do tego zobaczyć ich idiotyczne miny ???. Dzięki tobie odkrywam, że świat pełen jest paradoksów i gdyby już tego tam nie było, nikt by tego nie wymyślił.
Bardzo śmieszne ???
Pozdrawiam bardzo serdecznie
A tak na poważnie, to post jak zwykle świetny.
Bardzo mi się podoba. Tylko ten paradoks powoduje, że ciagle muszę się śmiać.
Ja też się uśmiałam, jak przeczytałam twój komentarz ?
Dzięki!
Siedzę sobie właśnie na zadupiu, gdzie internet działa bardzo słabo i tylko mniej więcej po jednej trzeciej każdego zdjęcia mi się pokazuje na stronie:/ Ale nawet ta jedna trzecia wywołuje wfekt WOW!:)
Bo tam naprawdę pięknie było!
A tak w ogóle, to czyżbyś w końcu została stalą czytelniczką mojego bloga?? ;)
Świetny post, niesamowite zdjęcia!
Dziękuję ☺️