To, co prezentuję w tym poście, było najsłabsze z całego miesięcznego pobytu w Indonezji. Najsłabsze z mojego punktu widzenia. Nie mówię, że nie było ładnie (BO BYŁO!), ale jednak wulkany i tarasy ryżowe są bardziej w moich klimatach niż tropikalne plaże. Dlatego dobrze, że na wysepki popłynęłyśmy z Olą praktycznie zaraz po przylocie na Bali. Dzięki temu zwiedzanie ułożyło się w odpowiedniej kolejności, ze stopniowaniem poziomu zachwytów od najmniejszego do największego.
—————-
Na pierwszy ogień poszła NUSA PENIDA.
Jak się dostać na Penidę?
Z miasteczka Padangbai codziennie wypływa prom. Jest to opcja najtańsza, a dodatkowo umożliwia zabranie skutera.
My skuterów nie miałyśmy, więc skorzystałyśmy z jednej z wielu speedboats, które cumują przy plaży w Sanur, na wysokości Jalan Hang Tuah. Oficjalna cena za kurs wynosi 200 tys. IDR, ale można próbować się targować. Przy plaży nie ma pomostu, więc żeby dostać się na pokład, trzeba zmoczyć nogi. Podróż trwa mniej niż godzinę, bo każda łódka ma minimum pięć potężnych silników i zapierdala po falach, ile fabryka dała. Momentami miałam wrażenie, że zaraz się wywrócimy, ale skończyło się tylko na utracie mojej ulubionej czapki z daszkiem.
Pierwsze wrażenia
Jak zobaczyłyśmy plażę, na której nas wysadzono, to się trochę załamałyśmy. Śmieci plus ogólny rozpiździel lekko nas z początku zniechęciły. W pobliskiej wiosce też nie było jakoś specjalnie uroczo, ale mimo to postanowiłyśmy właśnie tam poszukać noclegu, żeby potem mieć blisko do przystani.
Poruszanie się po wyspie
Wiadomo, po wyspie najlepiej i najprzyjemniej jest przemieszczać się skuterem. Niestety, moment przełamania się w tej kwestii nastąpił u mnie dużo później, a u Oli nie nastąpił póki co w ogóle, także na Penidzie byłyśmy skazane na wynajęcie taksówki (czytaj: starego grata udającego taksówkę). Kosztowało nas to 400 tys. IDR za pół dnia.
Zdążyłyśmy odwiedzić pięć pozycji z przygotowanej wcześniej listy, z czego do ostatniej dotarłyśmy jak już się ściemniało. Patrząc na mapę, odległości między poszczególnymi punktami wydają się małe, ale ze względu na fatalny stan dróg, pokonuje się je w żółwim tempie. Dlatego, żeby na spokojnie zobaczyć większość atrakcji, trzeba by było poświęcić minimum dwa pełne dni. My tyle nie zakładałyśmy.
Przystanki
Peguyangan Waterfall
Google images nie zachęcały mnie jakoś specjalnie do tej miejscówki. Zachęciły za to Olę, więc siłą rzeczy znalazła się w naszym planie.
Żeby się dostać do wodospadu, obok którego znajduje się mała hinduistyczna świątynka, trzeba zejść po bardzo stromych schodach, przymocowanych do klifu. Przy wejściu na szlak pobierana jest opłata, a ze względu na pielgrzymkowy charakter miejsca turyści zmuszani są do wypożyczenia sarongów. Osobiście uważam, że zakładanie majtającej między nogami szmaty nie jest dobrym pomysłem, bo zwiększa ryzyko zabicia się na tej średnio bezpiecznej i męczącej trasie.
Ja zeszłam tylko do połowy, po czym, zupełnie nieoczarowana rozciągająca się przede mną panoramą, zawróciłam. Ola przemęczyła się do końca, a potem gorzko żałowała wypluwając płuca podczas powrotnej wspinaczki. Wodospad okazał się pseudowodospadem, a widoki na dole nie były warte włożonego w dotarcie tam wysiłku.
Kelingking Beach
Tutaj również do plaży prowadzi bardzo stroma ścieżka, ale idzie się nią zdecydowanie krócej. No i tu przynajmniej wiadomo, czego się spodziewać, bo z górującego nad zatoczką klifu widać wszystko jak na dłoni. Jest naprawdę pięknie.
Pasih Uug
Tzw. Broken Beach to coś dla miłośników łuków skalnych i jeden z punktów obowiązkowych wizyty na wyspie. Spodziewałyśmy się sporej ilości turystów, a tu niespodzianka, bo było prawie pusto. Pewnie to zasługa złej pogody. Złej, czyli dla nas dobrej.
Angel’s Billabong
Kawałek za Pasih Uug znajduje się naturalny, przybrzeżny basen, gdzie w promieniach słońca woda mieni się intensywnymi odcieniami błękitu. Ale jako że zamiast słońca były ciemne chmury i deszcz, toteż i owa anielska sadzawka nie wyglądała zbyt instagramowo.
Na sam koniec dotarłyśmy do Crystal Bay, ale było już tak ciemno, że zdjęcia wyszły mocno zaszumione i dlatego ich tu nie zamieszczam.
—————-
NUSA LEMBONGAN i NUSA CENINGAN
Płynąc z Penidy na Lembongan przybija się do plaży koło żółtego mostu łączącego wyspę z mniejszą sąsiadką – Nusą Ceningan. Stamtąd jest tylko parę kroków do wsi, o wiele przyjemniejszej niż ta, w której zatrzymałyśmy się na Penidzie.
Pobyt na Lembongan wspominam bardzo miło. Udało nam się trafić zarówno na przyjemny hotel (Seaweed Gueshouse), jak i na fajną knajpkę (Mama Mia) serwującą dobre jedzenie (choć jak na warunki indonezyjskie trochę za drogie).
Podobnie jak dzień wcześniej, żeby cokolwiek zobaczyć na wyspie, musiałyśmy załatwić sobie transport. Tym razem były to motory. Z kierowcami. Teraz oczywiście pluję sobie w gębę, że sama nie zdecydowałam się prowadzić skutera, ale wtedy nie byłam na to jeszcze gotowa.
Zwiedzanie Ceningan
Zwiedzanie najmniejszej z wysp było pobieżne i ekspresowe. Właściwie, to ograniczyłyśmy się tylko do Blue Lagoon. Widok piękny, pod warunkiem że nie patrzy się na powstający tuż nad laguną resort.
Wracając w stronę żółtego mostu minęłyśmy surferski Mahana Point i zatrzymałyśmy się na chwilę w jednej z knajpek z widokiem na Lembongan. Nie powiem, było całkiem przyjemnie i gdybyśmy miały więcej czasu, to chętnie przyjęłabym tam parę drinków.
Zwiedzanie Lembongan
Będąc z powrotem na Lembongan poprosiłyśmy o zawiezienie na Dream Beach. Cóż, nazwa trochę przesadzona, bo na pewno nie jest to rajska plaża z moich snów.
Dobrze, że kilkaset metrów dalej jest Devil’s Tear. To takie miejsce, gdzie fale rozbijając się z hukiem o skały, wyrzucają w powietrze wodę niczym fontanna. Niestety nie udało nam się zaobserwować takich spektakularnych rozbryzgów, ale na pocieszenie dostałyśmy tęczę. I chińską wycieczkę.
To, co najbardziej podobało mi się na Nusa Lembongan, znajdowało się tuż obok naszego hotelu: wodorostowe pola ukryte pod powierzchnią wody, odsłanianie raz dziennie przez odpływ. Podobno ta gałąź lokalnej gospodarki powoli umiera. Miejscowi porzucają uprawę alg na rzecz pracy w turystyce, a i sama uprawa jest trudniejsza ze względu na zanieczyszczenie wody będące efektem wzmożonego ruchu turystycznego. Tak przynajmniej mówił nam koleś z recepcji. Choć nie jestem pewna, czy był dobrym źródłem informacji, bo kiedy zapytałyśmy go, o jakiej porze dnia najlepiej oglądać wodorosty, to się mocno pomylił. A teoretycznie jako chłopak z wyspy, prowadzący guesthouse o nazwie Seaweed, powinien się w tej kwestii najlepiej orientować.
Jakby co, to pola najfajniej wyglądają wcześnie rano.
—————-
Uff, skończyłam. Przyznam, że bardzo mi się nie chciało robić tego wpisu, ale obiecałam komuś, że takowy plażowy się pojawi. A że słowo się rzekło…
Następnym razem wrzucę coś ciekawszego.
Pięknie! i choć rzeczywistosc bywa tam brzydka to jednak mam bardzo miłe wspomnienia. I sorry że Ci tak marudziłam.
Wyjątkowo brzydka była ta miejscowość na Penidzie, i ten hotel beznadziejny i ciulate żarcie. Reszta była fajna, oprócz Twojego wymarzonego wodospadu oczywiście ?
Ja najcieplej mysle o Lembongan, tam panowała bardzo relaksująca atmosfera.
Następnym razem, jak pojedziemy w takie rejony, to nie ma bata – bierzemy skutery ??
Ładnie bardzo tam było a ty marudzisz ?. Dzięki za ciekawą lekturę i zarąbiste fotki ?Buzuaki??
Nie marudzę! To Ola mi cały czas marudziła ?
Nie zniechęciłaś mnie, i tak tam kiedyś polecę;)
Tylko nie leć w porze deszczowej jak ja :)
Magda bradzo ci dziękuję ???
Gdybyś jeszcze napisała, że specjalnie dla mnie tam pojechałaś, to wyskoczyłbym z butów ?
Zdjęcia są świetne i wcale nie żałuję, że nie ma na nich wodospadu. Wiesz jakie są moje preferencje. Penida zajebista, nie mogę sobie wybaczyć, że będąc na Bali tam nie pojechałem.
No ale wtedy nie znałem jeszcze twoich zdjęć.
Nie pojechałam tam dla ciebie, ale dla ciebie jest ten post :) Wiem, że to twoje klimaty.
A na Penidę może jeszcze kiedyś dotrzesz.