O Toronto przeczytacie też tutaj.
——————
Przecinająca Toronto Yonge Street dzieli miasto na część wschodnią i zachodnią. Ta zachodnia szczególnie przypadła mi do gustu i to jej poświęciłam najwięcej czasu i najwięcej gigabajtów na kartach pamięci.
Ale spójrzmy najpierw na całość. Skąd? Z CN Tower oczywiście – the most iconic sight in the city.
Opcji nacieszenia się panoramicznymi widokami jest kilka:
– Za 38 $ można podziwiać miasto z poziomu 346 metrów.
– Za dodatkowych 15 $ można wjechać o sto metrów wyżej, na tzw. SkyPod.
– Można też wybrać się na lunch lub kolację do znajdującej się w wieży restauracji i wtedy widoki macie w cenie jedzenia, ale nie mam pojęcia jak tam wygląda sprawa robienia zdjęć. Istnieje wprawdzie możliwość przejścia z restauracji na taras widokowy, ale tylko w przypadku zamówienia prix fixe menu, którego ceny wahają się od 58 do 79 $ (w zależności od pory dnia i ilości dań).
——————
Będąc w Toronto chciałam zobaczyć trochę sztuki, najlepiej za darmo. W tym celu udałam się do Harbourfront Centre oraz The Power Plant, a potem do Gallery 44. W żadnym z tych miejsc nie znalazłam niczego ciekawego, więc postanowiłam zainwestować trochę hajsu i odwiedzić AGO (Art Gallery of Ontario). Opłacało się. Spędziłam tam pół dnia i opuściłam galerię wielce usatysfakcjonowana. Tyle fajnych rzeczy w jednym miejscu! Plus widoki i tanie napoje w kafejce (również z procentem).
W AGO wiszą dzieła takich sław jak Monet, van Gogh, Gauguin, Picasso, Dix czy Modigliani. Super. Ale miło było zobaczyć też coś innego, z czym nie byłam równie obeznana, jak na przykład prace współczesnych artystów inuickich, obrazy Lawrena Harrisa czy malarstwo Florine Stettheimer.
——————
W Toronto prężnie działa biznes filmowy. Powstaje tam około 25% hollywoodzkich produkcji. Dlaczego o tym piszę? Bo w kanadyjskiej metropolii chętnie kręci filmy m.in. Guillermo del Toro, który tak się związał z tym miastem, że stało się ono jego drugim domem.
W AGO trafiłam na wystawę czasową pt. At Home with Monsters zainicjowaną właśnie przez del Toro. Reżyser podzielił się z odwiedzającymi swoimi fascynacjami i inspiracjami. Biorąc pod uwagę to, w jakim klimacie są jego produkcje, nie zaskakuje, że znalazły się wśród nich epoka wiktoriańska i powieści grozy, mity, legendy, horror, science fiction i fantasy. Czyli coś w sam raz dla takiej osoby jak ja, która mając lat nie powiem ile, w dalszym ciągu nie zdążyła dorosnąć i nabrać stosownej do wieku powagi.
Wystawa sprawiła mi dużą frajdę. Z przyjemnością zagłębiłam się w ten mroczny świat fantazji, zwłaszcza że reprezentowały go ciekawe eksponaty z prywatnej kolekcji Guillermo. Jedne pochodzące z wysokonakładowych filmów, a inne z Sanoka.
Niektóre grafiki o tematyce potworystyczno-straszydystycznej tak mi się podobały, że aż bym chętnie powiesiła sobie takie na ścianie, gdybym się tylko nie bała.
——————
Przy galerii stoi budynek OCAD University, edukującego w zakresie sztuki i dizajnu.
A na przeciwko blok w peerelowskim klimacie.
——————
Podczas moich podróży parę razy zdarzyło mi się korzystać z kulinarnych rekomendacji Anthony’ego Bourdain’a i nigdy się nie zawiodłam. W Toronto ponownie poszłam za jego radą i dzięki temu zjadłam prawdopodobnie najpyszniejszego hotdoga na świecie (i wypiłam najdroższe piwo). Gdzie?
W Wvrst na King St West.
W Wvrst sami pieką bułki, sami kiszą kapustę i sami robią kiełbasę. Na przykład z mięsa bizona z dodatkiem jagód i syropu klonowego. Sztos!
Do tego mają imponujący wybór piw z całego świata. Niestety trzeba BARDZO uważać składając zamówienie, bo ceny niektórych zwalają z nóg. Niechcący zamówiłam takie, za które potem przyszło mi zapłacić tak słono, że aż zbladłam.
Na tej samej ulicy jest jeszcze:
Porchetta &Co. Serwują tam genialne kanapki z kupą mięcha i chrupiących skwarkami.
Poutini’s House of Poutin. Poutin to kanadyjskie danie narodowe składające się z frytek, polanych sosem pieczeniowym i posypanych serem. W wersji tradycyjnej (a w wersji nietradycyjnej ze wszystkim, co przyjdzie wam do głowy). Spośród kilkunastu pozycji w menu wybrałam wersję podstawową i powiem szczerze, że zachwytu nie było. Ale z drugiej strony, czego mogłam się po czymś takim spodziewać.
Dużo bardziej, a właściwie to mega, smakowały mi kimchi fries w Banh Mi Boys na rogu Spadina Ave i Queen St West. Yummy yummy. Steamed bao ze świninką też pycha.
——————
Toronto to czwarte największe miasto w Ameryce Północnej (pod względem liczby ludności wyprzedziło nawet Chicago) i jedno z najbardziej kosmopolitycznych na świecie. Połowa mieszkańców ma pozakanadyjskie korzenie, a na ulicach można usłyszeć aż 180 języków i dialektów. Brzmi imponująco, choć w porównaniu z Londynem to i tak pikuś. Ale za to w Anglii nigdy nie widziałam Eskimosa, a w Toronto owszem.
Najliczniejszą grupę wśród emigrantów stanowią skośnoocy Azjaci. Nic więc dziwnego, że w Toronto jest spore Chinatown. Właściwie to nawet dwa, z tymże w tym po stronie wschodniej nie byłam. Next time.
Dzielnica chińska to mój numer jeden spośród trzech dzielnic etnicznych, którymi przespacerowałam się w Toronto. W Little Italy i Little Portugal było tak spokojnie, jakby wszyscy zapadli w sen zimowy.
——————
Przeczytałam gdzieś, że różnica między graffiti a street artem polega na tym, że do graffiti trzeba mieć jaja, a do street artu talent.
Żeby zostawić po sobie ślad w Graffiti Alley nie trzeba mieć ani jednego ani drugiego. Jaj, bo sprayowanie na tej ulicy jest legalne, a talentu, bo tamtejsze mury w dużym stopniu pokryte są badziewiem. Mimo to i tak jest to miejsce godne polecenia, bo wśród tego badziewia da się znaleźć także coś miłego dla oka.
Fajnie, że ktoś pomyślał o darmowej toalecie dla turystów.
——————
Trochę street artu znajdziecie też na Croft Street. Nic szczególnego, ale uliczka sama w sobie jest całkiem przyjemna.
——————
Okolica Kensington Market ze swoimi kolorowymi, dziewiętnastowiecznymi domami zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Ten kawałek miasta to takie torontońskie Camden, tyle że nieco skromniejsze. Lumpeksy, sklepiki z rękodziełem i hipsterskie knajpy – na szczęście nie wszystkie wegańskie tudzież gluten free. Ja znalazłam taką, w której serwowali to, czego ze względu na mróz było mi najbardziej trzeba, a na co nie udało mi się trafić gdzie indziej. Grzane wino w Krepesz Cafe and Bar było naprawdę dobre i swoim smakiem na chwilę przeniosło mnie do Europy Środkowej.
——————
Zwiedzając Toronto warto przejść się wzdłuż Bathurst Street, choćby ze względu na rozpościerający się z Bathurst St Bridge widok na wieżowce w centrum. Najładniej moim zdaniem prezentują się w ciepłym, popołudniowym świetle.
——————
Na sam koniec posta zostawiłam sobie moją osobistą perełkę. Arcydzieło sztuki ulicznej, które momentalnie wywołało u mnie wielki rogal od ucha do ucha.
TADAM! Oto wierny portret Marioli z Gliwic, czyli mojej bardzo dobrej koleżanki.
Kunszt artysty potwierdziła nawet sama sportretowana, kiedy wysłałam jej powyższe zdjęcie:
– Toż to moja podobizna!
Cudownie było zobaczyć znajomą twarz tak daleko od domu. Zastanowiła mnie jednak trochę ta kwaśna mina, gdyż na co dzień Mariola jest pozytywną i uśmiechnięta osobą. Zapytałam ją więc, skąd ten grymas.
– To przez te śmietniki pod nosem.
No tak! Że też sama się nie domyśliłam.
——————
P.S. Kochana Mamo, powinnaś się ucieszyć, bo zupełnie przez przypadek wyszedł mi wpis bez żadnego brzydkiego słowa. Aż dziwnie.
W zasadzie to perfekcyjny wpis i można by tylko kadzić, ale zastanawia mnie czy po twojej relacji można by pokochać Toronto?
Mimo świetnych zdjęć i super opisów chyba nie. Proszę, nie planuj już wyjazdów w zimie ( no chyba że w Alpy ). To miasto bez ludzi i z brudnym śniegiem na prawdę nie przyciąga. Świetnie potrafisz portretować ludzi a tego tutaj brakuje i nawet nie pomagają świetne foty streetartu.
Za bardzo się czepiam a wzasadzie nie ma czego, chyba brakuje mi palm ;D
Hej Magda, dzięki za super zdjęcie dworca kolejowego. Inne faworyty to pani o zielonych włosach i japońska restauracja, no i oczywiście Mariola.
Pozdrawiam
Masz rację z tą zimą. Faktycznie przez te mrozy, na ulicach było trochę za mało życia. Ale i tak nie żałuję tego wyjazdu, choć jak będę się wybierać do NY, to na pewno nie w grudniu/styczniu.
Super! Jest nawet zdjęcie ze śmietnikami dla mnie! :) Minus za brak brzydkich słów ;)
Hehe, śmietniki że tak powiem, weszły już do kanonu ? A co do brzydkich słów, to zapewniam Cię, że na sto procent jeszcze się na tym blogu pojawią ?
Oczywiście warto było i post jest dobry i interesujący.
Ja chciałem tylko powiedzieć, że jak się patrzy na zdjęcia z Bac Ha to chciałoby się tam od razu pojechać, a Toronto hmm …