Jeśli widzieliście mój poprzedni wpis o Wietnamie, to możecie mieć deja vu, bo znowu będzie ryż, mniejszości etniczne i kolorowo ubrane kobiety. W dużych ilościach. Dokładniej: w bardzo dużych. Wiem, że powinnam być bardziej selektywna w doborze zdjęć, ale jakoś mi to nie wychodzi. Lojalnie zatem ostrzegam, że post zawiera dawkę fotografii, która dla niektórych może okazać się ciężkostrawna.
——————
W Bac Ha tak mi się podobało, że siedziałam tam aż przez tydzień. Cieszyłam się spokojem panującym w miasteczku, zwiedzałam pagórkowatą okolicę, obserwowałam życie mieszkańców i zapuszczałam się w labirynty stoisk na lokalnych targach.
Pomocą w poznawaniu otoczenia posłużył mi kolega ze zdjęcia.
Postanowiłam skorzystać z jego usług transportowych (konkretnie z motorka), bo w niektóre miejsca raczej ciężko byłoby mi dotrzeć pieszo. W sumie ugadaliśmy się na trzy wycieczki: trasa widokowa, Can Cau i Lung Phin. Wszystkie były super i nie żałuję ani jednego wydanego na nie donga (zwłaszcza przy cenach tak przystępnych, że targowanie się nawet nie przyszło mi do głowy). Mój kierowca niezwykle się starał, czułam, że naprawdę mu zależało, żeby mi jak najwięcej pokazać, żebym się jak najwięcej dowiedziała i żebym zrobiła jak najlepsze zdjęcia. I choć znał tylko parę angielskich słów, to i tak świetnie się dogadywaliśmy. Super facet.
Najfajniejsze było to, że przy okazji wypadów z Bac Ha zabierał mnie do swoich bliskich i znajomych. Odwiedziłam w sumie pięć rodzin i za każdym razem było to cudowne przeżycie. Gościnność i otwartość tych ludzi była wzruszająca. Mimo, iż widać było, że im się nie przelewa, częstowali mnie czym tylko się dało, w tym zawsze zieloną herbatą i …. bimbrem :)
Totalnie rozwalił mnie dziadek, do którego zawitaliśmy robiąc landscape tour. Specjalnie dla mnie zagrał na tradycyjnym instrumencie zwanym khen, a potem zaprezentował coś, co wyglądało jak jakiś taniec z elementami sztuk walki.
Kiedy zobaczyłam tego małego ptaszka w dłoniach mojego przewodnika, to na chwilę zamarłam z przerażenia. Po prostu po kilku wizytach w Azji Południowo-Wschodniej i tym, czego się tam naoglądałam, wiem, że nie ma takiego stworzenia, którego Azjaci nie byliby w stanie zjeść. Na szczęście nie tym razem. Ptaszek został wypuszczony, a ja odetchnęłam z ulgą.
——————
Can Cau Market (co sobotę, 20 km na północ od Bac Ha) robi wrażenie swoim ogromem i malowniczym położeniem wśród zielonych wzgórz. Od liczby straganów, tłumów ludzi i feerii barw może się zakręcić w głowie. Mi się wprawdzie nie zakręciło, ale za to wpadłam w fotograficzny szał i w przeciągu trzech godzin natrzaskałam tyle zdjęć, co normalnie w trzy dni.
Zdziwiłam się, że w Can Cau było tak mało turystów. Naliczyłam tylko dwanaście osób, z czego połowę stanowili fotografowie z wypasionym, profesjonalnym sprzętem.
——————
Lung Phin Market odbywa się w tym samym czasie, co słynny market w Bac Ha, czyli w każdą niedzielę. Położony jest 12 km od miasteczka, jest niewielki i ma najbardziej lokalny charakter ze wszystkich odwiedzonych przeze mnie targów. Byłam tam jedyną białą twarzą i to tam odnotowałam najwięcej uśmiechów skierowanych w moją stronę. Wcześniejsze zwinięcie się z marketu w Bac Ha i przemieszczenie się do Lung Phi było bardzo dobrą decyzją.
——————
Pobyt w Bac Ha wspominam bardzo miło. Niestety podróż z Bac Ha do Lao Cai już nie. Nawet nie chce mi się o tym pisać, ale niech będzie, podzielę się swoimi przykrymi doświadczeniami, choćby dla przestrogi.
W Bac Ha zapakowałam się do busika. Koło mnie usiadł Wietnamczyk, od którego wyraźnie czuć było alkohol i który przez całą podróż mnie wkurzał. Wiercił się, nachylał nade mną, żeby albo otworzyć albo zamknąć okno, szturchał i opierał się o mnie tak, że aż go opieprzyłam. Teraz już wiem, że celem tego postępowania było odwrócenie mojej uwagi w celu zapierdolenia mi portfela spod bluzki (miałam tzw. safety belt bag, noszony na brzuchu pod ubraniem). Do dziś pluję sobie w gębę, że zachowanie mojego współpasażera nie wzbudziło we mnie zdwojonej czujności, ale chyba po prostu nie spodziewałam się, że ktoś może mi ukraść tak przechowywaną kasę w całkowicie niezauważalny i nieodczuwalny dla mnie sposób. Szacun, kurwa, pełen profesjonalizm.
Najgorsze było to, że oprócz kasy straciłam paszport i kartę. A wiadomo, przez utratę karty utraciłam jednocześnie dostęp do pieniędzy na swoim na koncie. Wylądowałam w Lao Cai, podrzędnym prowincjonalnym mieście bez środków na kontynuację podróży.
Co robi się w takiej sytuacji? Dzwoni do konsula. Problem tylko w tym, że nagle przestał mi działać roaming.
Zaczęłam dopytywać miejscowych o drogę na najbliższy posterunek policji. Nikt nie rozumiał, o co mi chodzi, bo nikt nie znał angielskiego. W końcu, gdy już prawie straciłam nadzieję, znalazł się koleś, który był w stanie mnie pokierować. Wylądowałam więc na posterunku, ale tam oczywiście również nikt nie mówił w żadnym innym języku poza wietnamskim, a dodatkowo panowie funkcjonariusze byli wyraźnie niezadowoleni, że ktoś z wieczora truje im dupę swoimi problemami. Moja upierdliwość jednak sprawiła, że w końcu łaskawie zapakowali mnie na motorek i zawieźli do restauracji, gdzie znajdowało się również biuro podróży. Jego właścicielka mówiła po angielsku i mogła pełnić rolę tłumacza. Panowie spisali protokół, potem pojechali go wydrukować i po pół godzinie przywieźli mi opieczętowany dokument. Oczywiście nie było w nim mowy o moich podejrzeniach. Uznano, że jestem głupią blondynką, a paszport i forsę po prostu zgubiłam.
Skąd wiem, że tak rzeczywiście nie było? Otóż w busiku dyskretnie sprawdziłam, czy wszystko mam. Miałam. Natomiast zaraz po wysiadce w Lao Cai zorientowałam się, że mój portfel zniknął z całą swoją zawartością – swoją drogą, to uczucie gdy dociera do ciebie, że jesteś w czarnej dupie, jest po prostu niezapomniane. Pan siedzący koło mnie bardzo szybko się zmył. Reszta pasażerów powoli się gramoliła i wyładowywała bagaże, a koleś zniknął w okamgnieniu. Oczywiście przeszukałam busa i parking, ale powiem szczerze, że z niewielką nadzieją na pomyślny finał.
Uratowała mnie tłumaczka. Brak mi słów, żeby opisać moją wdzięczność. Dziewczyna, która widziała mnie pierwszy raz w życiu, kupiła mi bilet na sypialny autobus do Hanoi, nakarmiła zupą i pożyczyła trochę gotówki na przeżycie. Nhung, kochana, nigdy Ci tego nie zapomnę!
Po dotarciu do stolicy, znalazłam nocleg w tanim hostelu. Pierwszy raz w życiu spałam w sali z dwudziestoma łóżkami, ale tak się akurat dobrze złożyło, że tylko dwa były zajęte. Następnego dnia udałam się do konsulatu. W ramach niewydawania resztek gotówki, pokonałam pieszo pół Hanoi w czterdziestostopniowym upale i ledwo żywa dotarłam na miejsce.
Niezwykle sympatyczny pan konsul dał mi hajs z własnej kieszeni, bo procedura związana z formalną pożyczką zajmuje ponad tydzień. Przyjął też wniosek o paszport tymczasowy bez pobierania opłaty z góry. Bardzo miło z jego strony.
Po dwóch dniach dotarła do mnie w końcu kasa, którą Misiek wysłał mi przez Western Union. Od razu poleciałam do banku zrobić przekaz dla Nhung, a potem pobiegłam uregulować długi w konsulacie.
Po odebraniu paszportu, czekało mnie jeszcze wyrobienie nowej wietnamskiej wizy. Z pismem z policji i konsulatu udałam się do właściwego urzędu, gdzie spędziłam pół dnia i gdzie niczego bym nie załatwiła, gdybym się w końcu nie wepchała do okienka, tak jak reszta petentów. Na wizę musiałam czekać 6 dni. W międzyczasie pojechałam nad zatokę Ha Long, ale to już zupełnie inna historia.
Najśmieszniejsze jest to, że po trzech tygodniach od tych wydarzeń, będąc już w Sajgonie, poznałam Wietnamkę, która zadała mi pytanie:
– A po co ty tu w ogóle przyjechałaś? Wietnam wcale nie jest fajny. Wiesz, jak u nas kradną turystom paszporty?
Hehe, serio? No co ty!!!???
——————
Cóż, podróże to nie tylko same piękne przeżycia, cud miód i orzeszki, ale nie ma co się zrażać, bo pozytywnych wrażeń doświadcza się o wiele, wiele więcej. Tak właściwie, to niemiła wietnamska przygoda, mogła skończyć się jeszcze gorzej. Mogłam stracić karty ze zdjęciami, a to w moim przypadku byłoby sto razy bardziej bolesne niż utrata paszportu i kasy. Bo kasę można odrobić, paszport wyrobić, za to zdjęcia przepadłyby bezpowrotnie.
Magda,
Świetne zdjęcia i myślę że mimo wszystkich trudności warto było tam pojechać.
Zaraz po obejrzeniu pojechałem do Kim na zupkę Pho ?
Taka rodzinna tradycja, mnie okradli w Hanoi w pierwszy dzień. Na całe szczęście, dokumenty i karty miałem w hotelu, wiec straty były niewielkie.
Jasne, ze było warto, tylko szkoda amerykańskiej wizy, która była w skradzionym paszporcie.
Tez uwielbiam zupę pho ?
ale kolorowo i szczegółowo! jak zawsze zauroczonam
Jak zawsze ucieszonam, że się podoba :)
Schowek na brzuchu wydaje mi się całkiem sensowny, przynajmniej w moim przypadku, nie mam bardziej intymnego miejsca do przechowania kasy i papierów… chyba tylko, no… dobra, już wychodzę ? Nawet jeśli nie miałaś ochoty o tym pisać, dobrze zrobiłaś dzieląc się swoimi doświadczeniami. Zdjęcia fajne, takie bez ceregieli, dobrze się je odbiera. Brawo za wytrwałość! Buziaki.
Hej :) Miło mi bardzo, że do mnie zajrzałaś. Ja też w piątek zaglądałam do Ciebie. Mieszkasz w pięknym miejscu, prowadzisz ciekawe życie i bardzo fajnie piszesz.
Dziękuję za miłe słowa o moich zdjęciach. Pozdrawiam serdecznie!
Bardzo niefajna sytuacja… ale nadal nie rozumiem, jak koleś był w stanie dobrać się do twojej saszetki tak sprytnie schowanej … masakra.
Pewnie to wiesz, ale warto zawsze wkładać kasę i karty w kilka różnych miejsc. Zawsze o tym pamiętałem, aż jednego razu tak nie zrobiłem i okradli mnie ze wszystkiego na Majorce :(
Przykro mi, że też Cię spotkała taka sytuacja. Jak widać ryzyko kradzieży jest wpisane w podróżowanie. Oby to się więcej nie powtórzyło.
Jasne, że wiem, że nie powinno się trzymać wszystkiego razem, ale Wietnam mnie z początku tak zauroczył, że straciłam na chwilę czujność.
A koleś, ktory mnie obrobił, cóż, profesjonalista.