Pierwszy raz w historii tego bloga piszę o miejscu, z którego dopiero co wróciłam. Zazwyczaj mam kilkumiesięczną, a nawet i roczną obsuwę, ale tym razem postanowiłam kuć żelazo, póki gorące. Nie ukrywam, że bardzo przyczyniło się do tego skręcenie kostki, dosłownie chwilę po przekroczeniu progu mojego mieszkania. Przez prawie tydzień byłam uziemiona, o chodzeniu do pracy nie było mowy, dzięki czemu mogłam porządnie odespać podróż i podgonić trochę z obróbką zdjęć.
W zeszłym roku pod koniec grudnia wylądowałam w Barcelonie (o czym jeszcze nie zdążyłam wspomnieć na blogu :)), w tym roku padło na Toronto. Tak naprawdę, to marzył mi się Nowy Jork, ale niestety mój stary paszport z wizą amerykańską został (zapierdolony, wrrrr!!!!) w Wietnamie, a ja póki co nie pofatygowałam się po nową. Z racji niemożności wjazdu do USA, zdecydowałam się na Toronto. W końcu to też duże miasto jest, też w Ameryce Północnej i w sumie nie tak daleko od NYC. I można przy okazji skoczyć nad Niagarę.
Nocleg zarezerwowałam przez Airbnb. Przez tydzień mieszkałam w apartamencie na 25. piętrze zielonego wieżowca przy Yonge Street, która ciągnie się przez całe miasto i którą Torontończycy reklamują jako najdłuższą ulicę świata. W rzeczywistości wcale nie jest taka długa, bo ma tylko 86 km :) W 1999 wykreślono ją z Księgi Rekordów Guinessa.
Z zakwaterowaniem trafiłam bardzo dobrze, bo mieszkając w Emerald Park mogłam bez ograniczeń korzystać z siłowni, basenu i sauny, a z podziemnego parkingu można było się przedostać bezpośrednio do metra.
Moje lokum znajdowało się w dzielnicy North York, oddalonej od downtown o kilkanaście kilometrów, ale bliskość metra całkowicie mi to rekompensowała. Tuż pod domem miałam market spożywczy, 7/11 i całkiem sporo restauracji. Przetestowałam trzy z nich i w każdej mi smakowało.
W Union Social Eatery zjadłam świetnego burgera z najcieńszymi i najbardziej chrupiącymi frytkami ever. W koreańskiej knajpce Lee Nam Jang rozgrzałam się fantastyczną, pikantną zupą, do której dostałam sześć przystawek, w tym wielki kawał kimchi wraz z nożyczkami do jego krojenia :) W japońskiej Kenzo trafiłam z kolei na pyszny, bardzo ostry ramen oraz najlepsze gyoza, jakie jadłam w życiu. I w dodatku dostałam je za darmo. Zaprawdę powiadam wam: warto rozmawiać!
Szczegóły przedstawiają się tak:
Przy stoliku obok siedziała rodzina właścicieli i kolektywnie lepiła pierożki na oczach klientów, napełniając je wprzódy farszem czerpanym z wielkiego, plastikowego wiadra. Zagadałam do nich pytając czy mogę zrobić zdjęcie, a następnie wspomniałam, że u mnie w kraju też je się pierogi, tylko troszkę inne, i że też nie raz je w domu robiłam. Od tego zaczęła się niezwykle miła pogawędka, podczas której wymieniliśmy się informacjami na temat tradycji kulinarnych w naszych domach. Jak gyoza były gotowe, to uznano, że KONIECZNIE muszę ich spróbować. W międzyczasie zdążyłam już pochłonąć całą michę ramenu i nie zostało mi za wiele miejsca w żołądku na dodatkowe smakołyki, ale nie pozostawiono mi wyboru – po prostu musiałam ich skosztować i już! Poprosiłam więc o jednego, małego pierożka, ale usłyszałam: Porcja składa się z 3 sztuk. Jak nie zjesz do końca, to zapakujemy ci resztę na wynos. Koniec końców, zeżarłam wszystkie – takie były dobre! :)
——————
W kwestii transportu: początkowo zamierzałam kupić sobie tygodniowy karnet uprawniający do korzystania zarówno z metra, jak i z autobusów i tramwajów, ale pan w okienku na stacji uświadomił mnie, że taki bilet ważny jest tylko od poniedziałku do niedzieli, a nie przez 7 dni od momentu skasowania. Mi akurat był potrzebny od piątku do czwartku, także dupa. I pierwszy minus dla TTC (Toronto Transit Commision).
No dobra, pomyślałam, skoro weekly pass is not an option, to kupię sobie day pass. Dostałam kawałek tekturki-zdrapki plus informację, że bilet działa wszędzie, tylko nie tam, gdzie są w pełni automatyczne, bezcieciowe bramki. Co za bezsens! Wprawdzie akurat wtedy na takowe nie trafiłam, ale gdybym trafiła, to z pewnością bym się nielekko zirytowała. Drugi minus dla TTC.
Kolejnego dnia przerzuciłam się na bilety jednorazowe, bo zdążyłam się w międzyczasie zorientować, że centrum Toronto wcale nie jest takie wielkie, jak mi się początkowo wydawało, i spokojnie można się po nim poruszać pieszo. Ale to jeszcze nie koniec minusów dla czołowego miejskiego przewoźnika. Trzeciego zarobili ode mnie za to, że jak w końcu trafiłam na automated subway entrance, to zakupiony w celu otwarcia bramki token nie zadziałał i za cholerę nie mogłam się przedostać na peron. Szczęśliwie z pomocą przyszedł mi sympatyczny Sikh w turkusowym turbanie, który użył swojej karty, żeby mnie przepuścić.
Po akcji z trefnym tokenem trochę się obraziłam, co w efekcie pchnęło mnie do wdrożenia w życie karygodnych, cebulackich praktyk. Gdy tylko nadarzała się okazja, wchodziłam do metra bez uprzedniego uiszczenia opłaty za przejazd. Może nie powinnam się do tego przyznawać, ale nie spędza mi to snu z powiek. Nie chcieli mi ułatwić życia biletem tygodniowym i próbowali mnie wyciulać na tokenie, no to CHWDTTC! :)
——————
Czy Toronto zimą to dobry pomysł? Pewnie! Każdy wyjazd o każdej porze roku to dobry pomysł. Przyznam jednak, że momentami bywało trochę nieprzyjemnie. Szczególnie dał mi się we znaki pierwszy dzień. Kanada powitała mnie pogodą typu: -14 stopni, śnieg i lodowaty wiatr nakurwiający tym śniegiem prosto w oczy (na poważnie żałowałam wtedy, że nie wzięłam ze sobą gogli). Ale miasto to nie góry, zawsze można się gdzieś schronić, toteż dramatu nie było.
Ten ceglany budynek powyżej nazywa się Gooderham Building. Nie wygląda może tak imponująco jak Flatiron w Nowym Jorku, ale też jest fajny.
250 metrów dalej położony jest St. Lawrence Market – super miejscówka na brunch, lunch, czy zakupy spożywcze (jeśli będąc w Toronto zamierzacie gotować). Asortyment serów, mięsa, ryb i owoców morza robi wrażenie. Chyba nigdy wcześniej nie widziałam takich pięknych steków i tak wielkich przegrzebków.
Na targ dotarłam w porze śniadania. Chcąc spróbować czegoś typowo kanadyjskiego, skusiłam się na peameal bacon sandwich w Carousel Bakery. Bułce daję 4 na 10, ale bekon zasłużył na maksymalną ilość punktów. Mniam!
Z St Lawrence Market niedaleko do Distillery District, gdzie w odnowionych, poprzemysłowych budynkach z czasów wiktoriańskich, mieszczą się kafejki, bary, sklepy i galerie. Zjawiłam się tam trochę za wcześnie, bo przed jedenastą, i większość była jeszcze zamknięta, mimo to i tak mi się bardzo podobało.
——————
Słów kilka o zwiedzaniu zimą.
Zaobserwowałam, że jak jest zimno, to zwiedza się mniej intensywnie, za to bardziej intensywnie się wydaje kasę. A do tego się tyje. Człowiek co chwilę szuka pretekstu, żeby uciec choć na chwilę przed mrozem:
– A może kawka? (nieważne że to już czwarta)
– A może coś przekąszę?
– A może rozgrzewający drineczek?
– A może wstąpię do sklepu?
– A może znowu coś zjem?
– A może w ramach deseru wypiję karmelowe latte z bitą śmietaną? Hmmmm, może jednak nie, bo po tylu dawkach kofeiny dostanę palpitacji serca i w nocy oka nie zmrużę. Zaraz, zaraz, przecież w Starbucku mają wersję decaf! No to jednak tak! :)
Problem jest też ze zdjęciami, bo znacznie przyjemniejsze od trzymania w rękach aparatu, jest trzymanie rąk w kieszeni. A jak się trzyma ręce w kieszeni, to w przypadku, gdy nagle zaczyna się coś ciekawego dziać na ulicy, można nie zdążyć uwiecznić najlepszego momentu. Na szczęście przy temperaturze poniżej minus dziesięć dzieje się niewiele, zatem nie trzeba mieć za wielkich wyrzutów sumienia.
——————
Nowojorczycy mają Times Square, a Torontończycy Dundas Square, gdzie na telebimach oprócz reklam, można obejrzeć serial z Meghan Markle. Przy placu stoi Eaton Centre – wielki shopping mall, do którego zaglądnęłam na chwilkę, żeby się troszeczkę ogrzać. Z chwilki zrobiły się dwie godziny, a skończyło się tak, że potem prze pół dnia zapieprzałam po mieście z pudłem z butami i reklamówką pełną bielizny. No ale nie mogłam przecież olać WIELKIEJ wyprzedaży w Victoria’s Secret (a te buty to się trafiły czystym przypadkiem).
——————
Na Nathan Phillips Square idzie się głównie po to, żeby strzelić sobie selfie na tle świecącego napisu Toronto. No chyba że jest zima. Wtedy jeszcze można wypożyczyć łyżwy i skorzystać z lodowiska, w które zamienia się tamtejsza fontanna.
Można też olać selfie (to ja), nie jeździć na łyżwach (też ja) i pstrykać foty tym, którzy jeżdżą (znowu ja).
——————
Jak przeczytałam, że przy Temperance Street funkcjonują Cloud Gardens, to oczami wyobraźni zobaczyłam zachwycające, rajskie ogrody, położone na najwyższej kondygnacji jakiegoś drapacza chmur, skąd rozpościera się cudowny widok na okolicę. W rzeczywistości ogrody nie są ani rajskie ani zachwycające, a do chmur im zajebiście daleko, gdyż mieszczą się mniej więcej na poziomie pierwszego piętra. Panujący w nich tropikalny klimat przyciąga grupki miejscowych żulików, którzy wolą bachnąć piwko siedząc sobie w ciepełku, niż na ławce na dworze. Jeden z tych uroczych panów, widząc że robię zdjęcia, pozdrowił mnie serdecznie środkowym palcem.
——————
Yorkville – dzielnica niegdyś artystyczna, dzisiaj snobistyczna: pięciogwiazdkowe hotele, ekskluzywne restauracje i sklepy, w których nie stać mnie nawet na skarpetki po przecenie.
Właściwie to nie wiem, czy powinnam o niej wspominać, bo właśnie tam dopadło mnie totalne niechciejstwo. Nie zrobiłam ani jednego zdjęcia, a zamiast do muzeum poszłam do baru na drinka.
Aparat wyciągnęłam z torby dopiero gdzieś na skrzyżowaniu Church St i Isabella, ale za to potem już grzecznie dokumentowałam wszystko po drodze.
A propos wspomnianego wyżej drinka: smakował mi, mimo że był z wódką. Nie piję wódki, ale zrobiłam wyjątek, żeby skosztować najsłynniejszego kanadyjskiego koktajlu. Koktajl nazywa się Ceasar i przypomina Krwawą Mary, z tą różnicą że zawiera w sobie wywar z małż.
——————
Bardzo lubię przebywać nad wodą, dlatego ucieszyłam się, gdy w końcu wylądowałam nad brzegiem jeziora. Widok wody, nawet zamarzniętej, bardzo dobrze działa na moją psychikę.
Z Jack Layton Terminal wypływają promy na Toronto Islands. To stamtąd jest najfajniejszy widok na miasto, w związku z czym wycieczka na którąś z wysp była moim numerem jeden na liście rzeczy do zrobienia w Toronto.
Załapałam się na transport na Ward Island, gdzie spędziłam ponad dwie godziny. W tym czasie pogoda zmieniała się jakieś dwadzieścia razy. Najpierw było pochmurno i mega ponuro, potem na chwilę wyszło słońce, potem znowu zaszło, potem zaczął padać śnieg i rozpętała się zawieja, potem chmury zostały przewiane i znów można się było cieszyć słońcem przez 10 minut, potem ponownie nadciągnęły ciemne chmurzyska………. I tak dalej w kółko, co chwila co innego.
Szczerze mówiąc, to pierwotnie planowałam zabawić na wyspie nieco dłużej. Bardzo chciałam poczekać na zmierzch i te wszystkie kolorowe światła pięknie odbijające się w wodzie (tudzież lodzie). Nie poczekałam jednak, bo najzwyczajniej w świecie wymiękłam. Po sezonie absolutnie wszystko na Toronto Islands jest zamknięte. Nie ma ani jednego miejsca, w którym można by się ogrzać czy też napić się czegoś ciepłego. A że z biegiem czasu robiło się coraz zimniej i coraz trudniej było mi poruszać zmarzniętymi palcami, to dałam za wygraną i ewakuowałam się do centrum.
Dzięki temu wiem, że jak będę chciała odwiedzić jakieś miasto w podobnej strefie klimatycznej i bawić się nocą ze statywem, to z pewnością nie pojadę tam w środku zimy.
Magda super, ale Ci zazdroszczę…
Nie ma co zazdrościć, tylko też gdzieś się ruszyć. Jak wiesz, służę w tej kwestii pomocą :)
Ale się uśmiałam i zgłodniałam! Chyba dawno tyle tekstu nie było))). Toronto w Twoim blogu zacheciło mnie glównie kuchnią i zamarniętą wodą)). Nie lubię duzych miast. Ponadto to nie cebulactwo a buractwo lub cwaniactwo – z tymi biletami?. Bardzo ciekawie i zabawnie opisana podróż. Podobało mi się!
To prawda z tym tekstem. Statystyki wyrazów potwierdziły, że jak do tej pory, są to moje najdłuższe wypociny.
Cebulactwo, buractwo, cwaniactwo – zwał jak zwał, ważne że się opłaciło :) A tak na serio, to wiesz przecież, że ja na co dzień jestem wzorem uczciwości.
Cieszę się, że Ci się podobało. Postaram się więcej takich głupot wypisywać :)
Ale fajnie, że taki długi post, bardzo przyjemnie się czytało i oglądało :)
Och, takie słowa to miód dla mojej duszy! Muszę częściej pić Strongbowa, to może i częściej będę takie posty tworzyć :):):)
Hej,
Toronto w zimie i lodołamaczem na wyspę by zrobić panoramę miasta to już turystyka skrajnie extremalna. Aż boję się pomyśleć, co wymyślisz następnego razu ?
Chwalić cię nie muszę, sama wiesz że ten post na prawdę wypalił.
Chciałbym tylko wiedzieć co znaczy CHWDTTC ? Nawet Google jest w tej kwestii bezradny ?
Następny wyjazd nie będzie ani ekstremalny ani za bardzo egzotyczny. Wybieram się do Polski ?
Jak wyżej?
Rewelacja! Gratuluje!!!
Ja bym zaczęła myśleć o wydaniu kilku postów w formie książki, no co?
Pozdrawiam
Ale książki są do czytania, a moje posty głównie do oglądania. No chyba że jakiś album ?