Weekend w Berlinie zaplanował Misiek. Nawet sam zarezerwował noclegi. Zazwyczaj jak jedziemy gdzieś razem, to cała organizacja spoczywa na mojej głowie, ale tym razem to on chciał się wykazać. Muszę przyznać, że hotel wybrał całkiem fajny. Nieco gorzej poszło mu natomiast z wyborem miejsca do parkowania, bo wysiadając z samochodu wdepnęłam prosto w wielkie, śmierdzące gówno. O mało co nie puściłam pawia, za to Misiek pokładał się ze śmiechu. Zajebisty początek!
Na szczęście potem już było coraz lepiej.
Pierwszego dnia, a ściślej mówiąc wieczoru, nie uskutecznialiśmy żadnego zwiedzania. Pokręciliśmy się jedynie po najbliższej okolicy w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Nie musieliśmy szukać długo, bo tuż obok hotelu każde z nas znalazło coś dla siebie. Misiek kebabownię (Max & Moritz), gdzie tak mu zasmakowało, że zeżarł aż dwa donery; a ja Trattorię Nardino prowadzoną przez rodowitego Włocha, w której zjadłam cudowne spaghetti z aromatycznym sosem truflowym, zrobionym z prawdziwych, świeżych grzybów w ilości od serca.
W sobotę miało być ambitnie. Tzn. pobudka skoro świt, żeby zdążyć zobaczyć jak najwięcej, czyli tak jak lubię. Plany popsuła nam ulewa. Gdy zadzwonił budzik, lało tak, że postanowiliśmy podarować sobie jeszcze parę godzin snu. Na miasto ruszyliśmy więc nieco spóźnieni, ale za to wypoczęci. I porządnie najedzeni, bo najpierw skoczyliśmy do znajdujących się na przeciwko delikatesów Rogacki. Widzieliśmy je kiedyś w programie No Reservations Anthony’ego Bourdain’a. Nie pamiętałam zupełnie, co tam jadł, ale po powrocie obejrzałam berliński odcinek jeszcze raz i okazało się, że Misiek skusił się na to samo, co Anthony (kawał kiełbasy i kaszanki z ziemniaczanym puree i kiszoną kapustą), a ja na to, co jego miejscowy przewodnik (panierowaną rybę i klasyczną kartoffelsalat). Nie ma jak konkretne śniadanie, a nie jakieś tam płatki z jogurtem light.
Zwiedzanie zaczęliśmy od pałacu Charlottenburg. Nie żeby nas jakoś szczególnie fascynowała architektura barokowa, ale dlatego że mieliśmy tam rzut beretem. Był to jeden z niewielu znanych zabytków, które widzieliśmy w Berlinie. Potem trafiliśmy jeszcze tylko pod Bramę Brandenburską i Reichstag. I to by właściwie było na tyle, bo nie dotarliśmy ani na Wyspę Muzeów, ani na most Oberbaum, ani pod katedrę czy też ratusz. Byliśmy za to na Alexanderplatz, połaziliśmy po Ku’dammie i Kreuzbergu, wpadliśmy na obiad do bardzo fajnej tureckiej restauracji, a Misiek zaliczył jeszcze ze dwie budki z currywurst (fuj, nigdy nie zrozumiem fenomenu tego okropnego dania!).
Bardzo mi się podobało to nasze łażenie, bo po drodze cały czas coś się działo. Widzieliśmy obchody jakiegoś krisznowskiego święta, zlot motocyklistów, zlot cyklistów i koncert rockowej kapeli. Uwielbiam takie tętniące życiem miasta, gdzie praktycznie za każdym rogiem czeka niespodzianka.
Ostatniego dnia nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Zdążyliśmy tylko skoczyć na Potsdamer Platz i do Sony Center, odwiedzić Topografię Terroru oraz rzucić okiem na Checkpoint Charlie i przejeżdżającą akurat obok około stuosobową, rowerową demonstrację antydyskriminacyjną. Co do Sony Center, to za dnia, bez tych wszystkich kolorowych świateł, których się naoglądałam na zdjęciach w internetach, prezentowało się tak sobie. Moją uwagę przykuł bardziej żółty budynek filharmonii, znajdujący się po drugiej stronie ulicy.
Na tym zakończyło się nasze niezbyt dokładne poznawanie niemieckiej stolicy. Przed podróżą do domu poszliśmy jeszcze na sushi, a potem: Auf Wiedersehen Berlin!
Po powrocie naszły mnie dwie refleksje. Pierwsza, przyznaję, dość płytka, bo oczywista:
Weekend w Berlinie to zdecydowanie za mało. Muszę tam kiedyś wrócić i zaspokoić niedosyt, ponieważ zostało jeszcze mnóstwo miejsc, które chciałabym zobaczyć.
Za to druga głęboka:
Istnieje jednak sprawiedliwość na świecie. Jak pakowaliśmy się do auta, Misiek wdepnął w to samo gówno, co wcześniej ja. Tym razem nie było mu do śmiechu. Za to mi tak :) :) :)
Po takiej zachęcie koniecznie trzeba się wybrać do Berlina…
Koniecznie, zwłaszcza że masz tak blisko.
Brzmi (i wygląda) zachęcająco! :)
Noo, mnie Berlin zdecydowanie zachęcił do kolejnej wizyty.
…Jak ja Ci zazdroszczę tych „kosmicznych” doznań oplatających intensywnie Twoje wszystkie zmysły…
Doznania były fajne, oprócz tej kupy, która intensywnie zaatakowała mój zmysł powonienia :) :)
Bardzo fajna fotorelacja. Tyle razy w tym Berlinie byliśmy dosłownie przelotem i aż żal serce skręca, że mu nie poświęciliśmy więcej czasu. Zwłaszcza, że nasza najbliższa rodzinka tam mieszka i bazę noclegową i znawców przeróżnych zakamarków mamy na standardzie ;). Musimy koniecznie nadrobić – dzięki za motywację :).
Bardzo mi miło, że moja fotorelacja, mimo towarzyszącemu jej niezbyt poważnemu opisowi, zdołała odnieść skutek motywujący :) Życzę udanego i owocnego nadrabiania berlińskich zaległości :)