W ostatnim poście o Wietnamie pisałam o Sapie, teraz pora na Bac Ha.
Sapa była gwarna i tłoczna. W Bac Ha powitała mnie cisza i senna, leniwa atmosfera.
W Sapie co chwilę proponowano mi jakieś towary, usługi, zachęcano do odwiedzenia takiej a nie innej knajpy. W Bac Ha nikt nie zwracał na mnie uwagi.
W Sapie lało przez cały czas, w Bac Ha w przeciągu prawie tygodnia jedynie przez godzinę.
W Sapie było pełno turystów, w Bac Ha przez pierwsze trzy dni tylko ja i dwie starsze Francuzki.
——————
Podróż z Sapy zajęła mi 4 godziny, bo po drodze musiałam się przesiadać w Lao Cai. Kierowca busika wysadził wszystkich (tzn. mnie i kilku autochtonów) pod hotelem, który na pierwszy rzut oka wydał mi się drogi. Ruszyłam przed siebie i za około sto metrów trafiłam na robiący trochę tańsze wrażenie guesthouse. Średnio sympatyczny właściciel zaproponował mi norę bez okna, z mikroskopijną łazienką i lustrem dostosowanym do użytku przez średniego wzrostu Wietnamczyka, czyli zawieszonym na wysokości mojego biustu. Oferta noclegu nie przypadła mi do gustu, więc postanowiłam zawrócić i wybadać ceny w „drogim hotelu”. I wiecie co? Pozory mylą. Za tę samą kwotę co nocleg w norze, zostałam ulokowana w przestronnym pokoju z równie przestronną łazienką oraz balkonem, z którego roztaczał się taki widok:
——————
Bac Ha jest malutkie i poza ścisłym centrum wygląda bardziej jak wieś niż miasteczko. Jest tam tylko parę knajp oraz parę sklepików, toteż do wieczora wiedziałam już wszystko: gdzie dają dobrze jeść, gdzie serwują znośną kawę, gdzie mają najtańsze piwo i który sprzedawca ma najmilszy uśmiech. Niestety nie mogę się podzielić żadnymi szczegółami, bo nie myślałam wtedy jeszcze o założeniu bloga i nie robiłam skrzętnych notatek dla potomnych.
——————
Historia ze spaceru po miasteczku. Łażę sobie i łażę i nagle słyszę rytmiczną muzykę; grają bębny, grają trąbki. Zaintrygowana przyspieszam kroku i po chwili dostrzegam zbiorowisko ludzi. Niektórzy są odświętnie ubrani, trzymają kwiaty. Oho, trafiło mi się jakieś lokalne święto, może wesele, czy coś w tym rodzaju. Podekscytowana wyciągam aparat i ruszam na „łowy”. Przez wizjer widzę śmiejącą się młodzież; biegające dookoła dzieciaki; rozstawione stoły i popijających mężczyzn; tace z owocami; kobiety wypisujące listy; białe opaski; wieńce……… eeeeee……… zapuchnięte oczy…….. Chwila, chwila, coś jest nie tak. I nagle do mnie dociera: Kur…, przecież to jest pogrzeb! A ja tu sobie wesoło trzaskam zdjęcia na prawo i lewo…
Zrobiło mi się naprawdę głupio, choć o dziwo, nikt z obecnych nie zwrócił mi uwagi ani nawet nie spojrzał na mnie karcącym wzrokiem.
Nie wiem, czy w Bac Ha jest taki wysoki wskaźnik śmiertelności, czy po prostu trafiłam na wyjątkowo pechowy tydzień, ale parę dni później znowu odbył się pogrzeb. Tym razem orszak żałobników przeszedł główną ulicą miasta i przyciągnął nie tylko moją uwagę, przez co nie było mi aż tak bardzo niezręcznie z powodu zdjęć, bo nie byłam jedyna. Skoro nawet niektórzy miejscowi wyciągnęli telefony w celu uwiecznienia tego wydarzenia, to chyba nie jest to postrzegane jako straszne faux pas. Przynajmniej mam taką nadzieję.
——————
Nie przyjechałam do Bac Ha, żeby cały czas siedzieć w mieście i wprawiać się w fotografii funeralnej. Chciałam zrobić to, czego ze względu na pogodę nie udało mi się zrobić w Sapie, czyli urządzić sobie co najmniej dwie całodniowe wycieczki po okolicy. Na pierwszą z nich wybrałam się sama. W hotelu proponowano mi wynajęcie skutera, ale że ogólnie w życiu dosyć kiepsko sobie radzę z obsługą pojazdów mechanicznych, zdecydowałam się pójść pieszo. I nawet dobrze, bo po pierwsze, trochę ruchu nie zaszkodzi, a po drugie, mogłam zbaczać z drogi i przemykać na przełaj polnymi ścieżkami.
Wycieczka była wyjątkowo udana. Nareszcie mogłam się pozachwycać tarasami ryżowymi w pełnej krasie, nie moknąc przy tym do suchej nitki jak w Sapie.
——————
Okolice Sapy zamieszkują w głównej mierze Czarni Hmongowie, natomiast Bac Ha to królestwo Hmongów Kwiecistych, słynących z jaskrawych, misternie wyszywanych strojów. Największe zagęszczenie Hmongów (ale też innych mniejszości etnicznych, takich jak m.in. Giay, Tay, Phu La) ma miejsce podczas niedzielnego targu, który co tydzień przyciąga do Bac Ha setki mieszkańców okolicznych wiosek oraz coraz większe rzesze turystów. W ten jeden dzień, spokojne od poniedziałku do soboty miasteczko, zmienia się nie do poznania.
Bac Ha market jest super i stanowi raj dla fotografów, ale niedaleko odbywają się jeszcze fajniejsze targi. Początkowo chciałam je wszystkie wrzucić do jednego posta, ale okazało się to niewykonalne. Za niedługo więc zaserwuję Wam powtórkę z rozrywki i jeszcze więcej kolorowo ubranych pań w ciekawych nakryciach głowy.
Super zdjęcia, super dziewczyny i żywe intensywne kolory. Trochę słońca i świat od razu wygąda inaczej. Nawet pogrzeb wygląda jak karnawał. Czekam na drugą część.
Druga część będzie dopiero po powrocie, czyli nie wcześniej niż za 3 tygodnie.
Ciekawe, przeczytałem z zainteresowaniem. Pozdrawiam
Dzięki Staszek ? Również pozdrawiam.
Ale kolorowo! i zielono! czyli tak jak najbardziej lubię! super, zachęciłaś mnie do zwiedzania tej części Wietnamu)
Ta część Wietnamu podobała mi sie najbardziej. Jedź tam koniecznie!